STRAGANIARKA

Na straganie w dzień targowy takie słyszy się rozmowy:

"Może pan się o mnie oprze, pan tak więdnie, panie koprze."
"Cóż się dziwić, mój szczypiorku, leżę tutaj już od wtorku!"
fot. Aleksandra Jaworska

    Reportaż wcieleniowy napisany za górami, za lasami, dawno, dawno temu, lecz wciąż, moim zdaniem, aktualny. Enjoy!

    Bazar przy ulicy Wolumen w Warszawie czynny jest 7 dni w tygodniu, od poniedziałku do soboty jako targowisko spożywcze, a w niedziele, największa w Polsce giełda elektroniczna. Czy skwar czy mróz, jest tam gęsto od sprzedających i kupujących. Jak to na bazarze, gwar rozmów towarzyszy mi od samego wejścia. Widok jak z połowy ubiegłego wieku. Stare, raz drewniane, raz blaszane budki. Pełno straganów i bogactwo produktów. Stosy błyszczących owoców ani trochę nie przypominają widoku targowisk z PRL-u. Dwukrotnie starsi ode mnie sprzedawcy witają mnie uśmiechem, bez chwili zastanowienia pytając:

- Co podać?

    Mam wrażenie, że stacja metra Wawrzyszew - architektoniczny luksus naszych czasów, znajdująca się naprzeciw, to zjawa, coś nierzeczywistego. Tu czas stanął w miejscu. Dla większości sprzedających, to miejsce stałego utrzymania. Miejsce, w którym spędzili połowę życia.

- Kochana pani... jestem tu od 20 lat. Ten bazar, ci ludzie, to część mojego życia. Zawsze będę miała do tego miejsca sentyment, przecież dzięki niemu się utrzymuje.- mówi starsza pani, poprawiając odruchowo okulary na nosie.

    Wolumen ma nieoczekiwanie długą historię. Jako ulica istniał już w XIX wieku, a raczej jako biegnąca jego śladem droga. Wszelkie jej regulacje odbyły się w 1888 roku, łącząc wieś Wawrzyszew z Szosą Marymoncką. W granice Warszawy włączono go w połowie ubiegłego wieku. Okolice dzisiejszego bazaru na Wolumenie należały niegdyś do cegielni. Obok bazarku do dziś stoi stara kapliczka, której widok dopełnia klimatu tego zwyczajnie niezwykłego miejsca.

- Widziała i słyszała niejedno! - potwierdza pan Włodek, który na Wolumen przychodzi co tydzień. - Tu nawet o błahych sprawach rozmawia się na poważnie. - dodaje po chwili.

    Zerkając na ruchliwych sprzedawców, mijam kolejne alejki przepełnione ludźmi. Świeci słońce. Piękny piątkowy dzień. Nikogo nie odstrasza mysz, która właśnie przebiegła mi pod nogami, więc i ja pozostaję niewzruszona. Idę dalej. Któraś z klientek uściskiem dłoni dziękuję jednemu ze sprzedających za ostatnio kupione pomidory - Pyszne były!- woła z uśmiechem.

    Dochodzę do placu pełnego ludzi, którzy na sprzedaż wystawiają swoje prywatne rzeczy. Czasem to ubrania, figurki, biżuteria a nawet obrazy i cenne antyki. Te bibeloty wyłożone są na kocach, foliach lub małych, rozkładanych łóżkach polowych. Prawdziwy pchli targ. A co za tym idzie - totalny ścisk. Każdy chce choć na kawałku placu, rozłożyć przed sobą rzeczy do sprzedania. Niekiedy pełne wspomnień, a niekiedy po prostu nieużywane długo przedmioty.

- Tą apaszkę miałam podczas zaręczyn! Nie jest do stargowania. Wolę ją sobie zostawić niż oddać za bezcen!- informuje kupującą młoda dziewczyna, nerwowym ruchem zdejmując z głowy okulary przeciwsłoneczne.

    Chcąc przekonać się czy łatwo jest być sprzedawcą, rozkładam swój koc niedaleko dziewczyny od apaszki. Z małej walizki na kółkach wykładam bluzę, t-shirty, płyty i dwie książki. Mam przekonanie, że wszystko co przed momentem znalazło się na moim kocu jest w pewnym sensie wyjątkowe. Sama decyzja o wyborze rzeczy do sprzedania, z którą igrałam cały tydzień, nie była łatwa. Pewna klienta, czekam.

    Po godzinie pustki, przy mym zaledwie symbolicznym kramie, pojawia się pierwszy potencjalny klient. Pytaniem - Po ile? - wyrywa mnie z zaczytania w rankiem kupionej gazecie. Dokładnie przegląda jedną z książek. Mówię siwemu Panu w kapeluszu, że książka jest w bardzo dobrym stanie. Niezniszczona, z twardą okładką. Podaje cenę 20 zł. Zdziwiony starszy Pan bez dodatkowych pytań odkłada książkę na miejsce. Próbuję go zawrócić. Sama zaczynam targowanie i wszelkie zachęcające mój produkt mowy, które zawsze tak bardzo mnie irytują kiedy jestem po drugiej stronie. Teraz rozumiem motywację sprzedawców. Nadal, bez zarobku, stoję nad swoim straganem z nadzieją na zysk.

    Po kolejnej niemalże samotnie spędzonej godzinie, około dwudziestoletnia blondynka z sukience w paski ogląda jeden z moich t-shirtów. Myślę - przełom. Tym razem nie mówię nic, dając jej czas do namysłu. Podaje cenę. Dwie minuty ciszy wprawiają mnie w osłupienie. Po czym otrzymuje 15 zł i z uśmiechem szczęścia odkładam do pustej haj dotąd sakiewki. W sąsiedztwie słyszę szeptanie.

- Widziałeś? Po co komu taka bluzka? Chyba do wycierania podłogi. - Za 15 zł do wycierania podłogi? Wariat z ciebie czy co? - żywo dyskutuje dwóch moich sąsiadów sprzedawców. Mówią o t-shircie, za który jeszcze rok temu zapłaciłam zdecydowanie za dużo.

    Mijają kolejne godziny. Oślepia mnie słońce. Mam dość. Klienci są wybredni. Nikt nie chce płyt, którymi się zasłuchiwałam, ani książek które są w niemalże idealnym stanie. Zarobiłam 25 zł. Wydałam 52 zł. Bilans dnia -28 zł. Nie najlepiej. Chowam swój kram, raz jeszcze spoglądając na innych sprzedawców. Podziwiam ich, że po tylu godzinach nadal chce im się zachęcać do wystawionych na sprzedaż produktów. Nieznikające z ich twarze uśmiechy zdumiewają mnie jeszcze bardziej. Sprzedawcą być trudno. Poza doskonałym towarem musisz być życzliwym i wyrozumiałym człowiekiem, którego z równowagi nie wyprowadzi nawet najbardziej wymagający klient.

    Przy wyjściu podchodzę do straganu z kwiatami. Zaczepiona przez gadatliwą sprzedawczynię kupuję tuzin fioletowych tulipanów. Są wyjątkowe. Pani w zielonym polarze mówi, że w tej cenie to w całej Warszawie takich nie dostanę. Nie mogę ich nie kupić. Ulegam. Dopiero po chwili uświadamiam sobie jednak, że uległam nie tylko cenie. Uległam przede wszystkim czarowi ludzi, którzy tworzą atmosferę tego targowiska. Nie oprałam się rodzynkom w czekoladzie, mimo zaczętej diety i zielonej ramce na zdjęcie, kupionej od młodego małżeństwa. Idąc alejkami pełnymi produktów, nie potrafiłam nie wierzyć ludziom, którzy na sprzedaży zarabiają na życie.

    Po okazaniu się średnim sprzedawcą, podejmuję decyzję o powrocie do domu. Przed autobusem, który nadjedzie za niecałe 10 minut, postanawiam udać się jeszcze w jedno miejsce. Podchodzę do spowitej słońcem kapliczki. Zostawiam tam tuzin przed momentem kupionych tulipanów. Rozumiem, czemu ludzie nawet bez potrzeby zakupów przychodzą na Wolumen. To miejsce, w którym historia miesza się z współczesnością. Miejsce pełne wspomnień, ciekawych ludzi, zwyczajnych lub całkiem poważnych rozmów w każdy dzień tygodnia. I wreszcie miejsce, w którym ład i porządek wyznacza pewna stara, ale niezwykle uniwersalna zasada: „Klient, nasz Pan.”

AJ