KOGO? CO? O KIM? O CZYM?

Pytają dzieci, dorośli, Ewa Drzyzga. Jak wiadomo, kto pyta nie błądzi. Większość odpowiedzi podsunie dociekliwość, wiedza lub internet.

Inne pozostaną do głębszej analizy, lub ważniejszych przemyśleń.

Jest wszakże jedno, które wychodzi ponad szereg.

W zasadzie tylko to jedno, liczy się naprawdę.


    A był to poniedziałek. Szpitalny Oddział Ratunkowy o poranku. Izba Przyjęć w środku lata. Wymarzony początek tygodnia, z piekła rodem. Jak to w szpitalu, jedni płaczą, drudzy cierpią, wszyscy narzekają. Skwar niemiłosiernie skraplał ciała, a tłumy piętrzyły się od rana. Końca nie było widać, a obolałych wciąż przybywało. Mus to mus, ból to ból. W kolejce po nosze stawiłam się i ja, z nieokreślonym bólem brzucha, który od rana hamował przejście choćby kilku metrów. Do szpitala dotarłam w tempie winniczka pospolitego, i w tempie równie powolnym, wyciągnęłam numerek, rozejrzałam się grzecznie po poczekalni, i złożona w pół, ległam na rząd plastikowych krzeseł.

    Niestety nie wzięłam słuchawek. Wtedy przydałyby się szczególnie, ale właśnie wtedy, u licha, ich nie miałam. Zamiast dobiegającej z nich muzyki, dane mi było poznać szczegółowe historie hospitalizacyjne wszystkich potencjalnych pacjentów, znajdujących się w promieniu dwóch metrów ode mnie. Dowiedziałam się jak dokuczliwa bywa rwa kulszowa, co znaczy figówka gronkowcowa i dlaczego trzeba brać pieprzyki pod lupę. Do całości doszło kilka epitetów na polską służbę zdrowia, domowe sposoby na wrastający paznokieć i całe mnóstwo westchnień, że tylko w chorobie ceni się zdrowie. Przytaknęłam w myślach. Jakie to ludzkie, doceniać coś, co właśnie przecieka nam przez palce. Coś, co od zawsze plasujemy na liście bezcennych priorytetów. Jednym z nich, choć brzmi to banalnie, jest zdrowie.

    Wcale nie poczułam się lepiej. Dziwne skurcze, składały mnie coraz śmielej w origami. Ale też, powód mojej wizyty w szpitalu, w perspektywie zasłyszanych niedawno historii, wydał się najbardziej błahym ze zdrowotnych wiraży. W tamtej, i w każdej innej chwili, nie zamieniłabym go na żaden inny. Nieokreślony ból brzucha, który robił z moich oczu wyciskarkę do łez. Lub zwyczajny ból brzucha, który po kroplówce i wykupieniu recepty, mógł bezpowrotnie minąć. Długi czas nie dawał jednak za wygraną, a jedyne co mijało, to godziny w kolejce i następne osoby, z których większość uznała, że właśnie tego dnia, żegna się z życiem i to właśnie im, należy się bezwzględne pierwszeństwo. I nie mam na myśli ciężarnych, osób starszych czy kobiet z dziećmi, którym to pierwszeństwo, bezwzględnie się należy.

    Skruszona uprzejmością, przepuściłam pana ze zwichniętą ręką, który lada moment miał wrócić zdatny do pracy, parę bliźniaczek, którym na wagarach skórę przetrzepało stado os i starszą panią, która mdlała z samego faktu panującej wewnątrz temperatury. Ze spuchniętymi od płaczu oczami, próbowałam dostrzec zmieniające się numerki, wypatrując coraz rozpaczliwiej tego, który od kilku godzin przyrastał mi do dłoni. Spuściłam głowę w akcie bezradności, ścisnęłam zęby przy kolejnym skurczu i owładnięta bólem, zamknęłam powieki tuż przed drzemką. Z chwilowego snu wyrwał mnie wyjątkowo piskliwy, damski głos. - Dwieście trzydzieści trzy! Ileż można czekać!?! - wrzasnęła na przywitanie, pani ze szpitalnego okienka, do którego doczłapałam się po chwili. 

- Dowód, ubezpieczenie. - usłyszałam na dzień dobry. Przyzwyczajona do żołnierskich komend, błyskawicznie podałam o co proszono. Przełykając łzy, nie dość zgrabnie, próbowałam też wytłumaczyć, powód mojej szpitalnej, przedłużającej się tego dnia w nieskończoność, obecności. Pani z okienka pokręciła głową, zadając kilka pomocniczych pytań. Po wymianie niezbędnych informacji, wlepiła oczy w embrion, którym z minuty na minutę się stawałam. Na koniec niewygodnej ciszy, poczęstowała miną "a tej to co?", wzięła plik dokumentów, zamaszyście wstała i ruszając w stronę lekarskich gabinetów, zawołała donośnie - niech zaczeka!

    No i czekałam, ponownie w nieskończoność, znów bez nadziei na szybką pomoc. Zniechęcona, podparłam się o puste biurko. By oszukać ból, w fazie kolejnego oczekiwania, wyławiałam z pamięci co przyjemniejsze skrawki wspomnień. Nocne kanapki z nutellą i masłem orzechowym, kartkę z życzeniami od stałej klientki, przyjacielskie walentynki opłakujące statusy związków zgromadzonych, antykacowy żurek od sąsiadki, kwiaty znalezione na wycieraczce pod drzwiami, czy wycieczki na mokotowskie bezdroża. Pamięciowe próby walki z bólem, zdawały się działać. Uśmiechając się do wspomnień, wciąż czekałam, licząc, że od zdrowia dzieli mnie kilka kroków do gabinetu internisty. Oczekiwanie, pełne odblasków przeszłości, przerwała historia pacjenta, który przysiadł biurko obok. Historia, której raz jeszcze będę musiała wysłuchać, pomyślałam. Tyle już usłyszałam, jedna więcej nie zrobi różnicy, "a temu to co?".

    Pan przy biurku obok, nie wyglądał na żegnającego się z życiem. Powód wizyty zdradzała jedynie dziura na kolanie spodni, siniak w okolicy skroni i obtarcia na obydwu łokciach. Miał około pięćdziesięciu lat, 180 cm wzrostu, posiwiałe włosy i rozpiętą do połowy koszulę w szkocką kratkę. W tamtym momencie wyglądał dużo lepiej niż ja. Nie płakał, nie cierpiał, nie narzekał. Wszedł do poczekalni samodzielnie, choć w asyście dwóch kobiet w średnim wieku. Usiadł przed panią z okienka, zmierzył błędnym wzrokiem pomieszczenia Izby Przyjęć i zdawał się być zaskoczony szpitalną sytuacją, w której właśnie się znalazł.

- Dowód, ubezpieczenie! - zawołał ponownie głos z okienka.
- Nie mam. - odpowiedział sąsiad z dziurą na kolanie.
- To jak się pan nazywa, miejsce zamieszkania, cokolwiek! - coraz śmielej warczała pani z nad kolejnej, porannej kawy.
- Nie wiem. - odpowiedział z niekrytym zakłopotaniem.
- Pan se żarty robi czy jaja ze mnie, ja tu ciężko pracuje, pacjenci czekają, JAK SIĘ PAN NAZYWA?!?! - rozniosło się raz jeszcze po całej przychodni.
- Proszę pani, nie wiem. Nic nie pamiętam. Nie wiem jak się nazywam, gdzie jestem, który mamy rok, dlaczego się tu znalazłem. Te panie są ze mną, ich też nie znam, ale może chociaż one coś wiedzą. Ja nie wiem nic i pamiętam też nic! - odpowiedział wystraszony pan przy biurku obok.

    Zastygłam na chwilę. Ból zelżał, a w głowie zaszumiało z przerażenia. Panie w średnim wieku próbowały wyjaśnić recepcjonistce historię mojego sąsiada z dziurą na kolanie. Znalazły go na działce przed domkiem letniskowym, leżał pod schodami. Próbowały wypytać co mu się stało, kim jest i czemu leżał na trawie przy otwartym domku. W odpowiedzi słyszały wciąż to samo - nie wiem, nie pamiętam. Nie miał przy sobie dokumentów, telefonu, nikogo bliskiego, tylko stłuczone okulary, klucze od domku letniskowego i totalny zanik pamięci. Nie wiedział kim jest, gdzie jest i po co jest. Stracił wspomnienia, którymi ja przed momentem oszukiwałam ból, poczucie czasu, nad którym lamentowałam oczekując na pomoc i tożsamość, którą nawet zwinięta w origami, podałam pani z okienka na zawołanie.

    Kolejna historia, którą miałam usłyszeć, nie miała historii. Nie miała początku, rozwinięcia, ani zakończenia. Nie znała czasu, okoliczności i przyczyny. Nie posiadała imienia, nazwiska czy miejsca zamieszkania. Była pięćdziesięcioletnią historią człowieka, którą pan z dziurą na kolanie wymazał z pamięci. Tą, w której żadne pytanie nie dawało odpowiedzi, a także tą, w której dorosły człowiek zapomniał kim jest. Ze wszystkich zasłyszanych tego dnia opowieści, właśnie ona, najprecyzyjniej wryła się w głowę. Chwilę konsternacji przerwała recepcjonistka, wołając do mnie - niech idzie! Znudzony internista sklasyfikował moje brzuszne boleści, podał kroplówkę, wypisał receptę i oznajmił znacząco, że do wesela się zagoi. Odrobinę spokojniejsza, wróciłam do poczekalni.

    Rozkojarzonym wzrokiem, szukałam koszuli w kratę i pana z dziurą na kolanie. Do wyjścia dzieliło mnie kilka kroków, jednak wtedy, wydały się drogą nie do przebycia. Nie mogłam zapomnieć historii człowieka, którą owy człowiek, po prostu zapomniał. W korytarzu prowadzącym do drzwi, stały dwie panie w średnim wieku. Postanowiłam zapytać, jak czuje się mój tajemniczy sąsiad. - Lekarze mówią o wstrząśnieniu mózgu, lub co gorsza złamaniu pokrywy czaszki. Tomografia wyjaśni sprawę. Czekamy na rodzinę, ktoś z działek szukał go przed 12. Jego syn, już tu jedzie. - odpowiedziała jedna z nich, popijając gorzkie słowa ostatnim łykiem schłodzonej wody. Uspokojona nieco bardziej, postanowiłam wrócić do domu.

    Pan z dziurą na kolanie miał jednak historię. Najprawdopodobniej rodzinę i masę wspomnień, które diagnoza i bliscy przywrócą ponownie do życia. W przybliżonym rozrachunku figurował jako czyjś ojciec, właściciel jakiejś działki, posiadacz stłuczonych okularów i szkockiej koszuli w kratę. Ale też człowiek, który tego dnia, jako jeden z nielicznych, skłonił mnie do pewnej refleksji. Oprócz powrotu do zdrowia, podświadomie, w drodze do mieszkania, życzyłam mu odzyskania pamięci, której brak wydał mi się wtedy nad wyraz przejmujący. Podobne przemyślenia miewałam i wcześniej, ale codzienność, stwarza zbyt małe pole do przystanków nad samą sobą. Brakowało czasu i okoliczności, w których wspomniana refleksja, dawały odpowiedzi na najważniejsze pytania.

    Znów jako ślimak pospolity, tym razem w drugim wcieleniu, dotarłam do domu, zalałam termofor gorącą wodą i przytuliłam się do sterty kolorowych poduszek. Pamięć, którą zaraz po zdrowiu tego dnia doceniłam aż nadto, zaczęła w sposób automatyczny wyłapywać z przeszłości moją tożsamość. Wedle obrazów, które kadrowały się pod zamkniętymi powiekami, byłam czyjąś córką, absolwentką jakichś studiów, lokatorem czyjegoś mieszkania i pracownikiem jakiegoś sklepu. Całkiem uniwersalny zestaw. Postanowiłam sięgnąć głębiej. Byłam też bez pary, bez etatu, dzieci i willi z basenem. Dalszych poszukiwań nie mógł zakończyć telefon do przyjaciela, pytanie do publiczności, ani horoskop wróżbity Macieja.

    Dlaczego? Bo jesteśmy mniej odporni na sugestie niż się nam wydaje, a one, w parze z nieświadomością lub co gorsza doradcami z pod ciemnej gwiazdy, robią nam w głowach bałagan o skali huraganu Katrina. Sugestie szczególnie partnerskie, zawodowe, mieszkaniowe, zdrowotne. Chyba że mówimy o bliskich czy osobach, które są naszymi uważnymi obserwatorami. Oni podskórnie wyczuwają, że coś się dzieje, Wiedzą czy mamy się dobrze czy źle. W większości przypadków, mają rację. Często bywamy zbyt butni (nie mylić z głupi), żeby usłuchać dobrych rad, zwłaszcza w obronie tego co nasze. Naszych miłości, naszych planów, naszych decyzji. Tego typu sugestie, bierze się pod uwagę, ale przetrawia i sprawdza, wyłącznie osobiście.

    Przekładając termofor na drugą stronę, zdałam sobie sprawę, że od dłuższego czasu, moje życiowe procesy decyzyjne, zdawały się być oczyszczone z nieproszonych sugestii. Nie miałam toksycznego związku, pustej lodówki, zaniku pasji, ani presji wykonywania przeterminowanych obietnic. Miałam za to względnie zdrowe ciało i możliwość wyboru. Prawdziwe bogactwo, zatem poczułam się jak milionerka. Ponadto, znałam swoją dotychczasową historię. Nie raz musiałam się w jej trakcie ubabrać, podejmując odważniejsze decyzje czy niekoniecznie powszechnie akceptowalne wybory. Pamiętałam za to najdrobniejsze szczegóły, biorąc za każdy odpowiedzialność, chcąc dopisać do niej możliwie szczęśliwe zakończenie.

    Oczy zaszkliły się ponownie, tym razem już nie od mijających skurczy. Jakby w całej mnie, wdzięczność mieszała się ze szczęściem. Niedawny ból brzucha wydał się najżałośniejszym z ostatnich doświadczeń. W tamtej chwili miałam wszystko, a przynajmniej to, co zapewniało satysfakcjonujący poziom utrzymania się przy życiu. Przynajmniej odpowiedź na najważniejsze pytanie, któremu panu z dziurą na kolanie sprawiło tyle trudności. Pytanie, KIM JESTEŚ? Ja wiedziałam. Pamiętałam własną tożsamość, skąd pochodzę i dokąd zmierzam. Wiedziałam jakie są moje marzenia i jak bardzo się jeszcze ubabram, by je spełnić. Mogłam posłuchać Platona, który już dawno temu uważał, że najważniejsze to poznać samego siebie, co udało się zrobić dopiero w ciągu ostatniego roku. A był jednym z bujniejszych w moim życiu, obfitującym w kilka odważniejszych decyzji i niekoniecznie akceptowalnych społecznie wyborów. Jeśli wiesz o czym mówię, zdaje się, że znasz już kilka ważniejszych odpowiedzi. Jeżeli natomiast do dziś dnia nie wiesz, weź się czym prędzej dowiedz.

    Bo ja? Nie jestem buddą, żeby nauczać Cię życia. Nie znam się na wszystkim, żeby sprzedawać Ci z pod lady egzystencjalne wskazówki. Nie jestem też wróżką, żeby przewidzieć zakończenie Twojej historii. Ale jako zwyczajny człowiek, który "coś" przeżył, mam też na myśli Ciebie, życzę Ci dobrze. Wyłącznie szczęśliwych zakończeń, jakkolwiek pojmujesz szczęście. Tylko Cię proszę, nie narzekaj na wszystko co jest Twoim udziałem, nie wprowadzając w życie koniecznych zmian. Nie twierdź, że kochasz, jeśli zamiast słów uznania czekają na Ciebie kolejne oszczerstwa lub spełnianie oczekiwań, które nie należą do kręgu Twoich priorytetów. Nie obwiniaj świata, że Twoje jutro jest gorsze niż Twoje wczoraj. Nie opowiadaj, że Twoim największym osiągnięciem jest podanie, z dokładnością co do jednego, odcinków "Mody na sukces". Nie próbuj być dla kogoś idealny, jeśli nie akceptujesz sam siebie. Nie przepraszaj, że żyjesz, licząc na wszechobecną jałmużnę. Za to weź swoje ja, własne życie i osobiste decyzje w garść. Odpowiedzi na ważne pytania, musisz odkryć na własną rękę. Ubabraj się życiem, wiedząc, że to Twoja historia i bierzesz za nią odpowiedzialność. Chyba że chcesz za kilkadziesiąt lat obudzić się z dziurą na kolanie i nie znać odpowiedzi na najważniejsze pytania. Przynajmniej na jedno, bo właśnie, chwilunia, kim Ty właściwie jesteś?

AJ