JAK POZNAŁAM MARYLINA MANSONA

Można było spodziewać się wszystkiego, ze szczególnym uwzględnieniem muzycznego spektaklu. Spektaklu, 

na którym zwyczajnie nie mogło mnie zbraknąć.


    Z wieści o pierwszej wizycie Marylina Mansona w Polsce cieszyli się nie wszyscy. Część warszawiaków nawet protestowała. Manson, uchodząc w oczach postronnych obserwatorów za pierwszorzędne wcielenie zła, będące połączeniem satanizmu i pornografii, nie do końca wpisywał się w rozwijające, lecz nadal mocno religijne, państwo kościoła. Już sam pseudonim artysty, zawzięty od słynnej ikony Marylin Monroe i zabójcy żony Romana Polańskiego Charlesa Mansona, rozpościerał na plecach dywan gęsiej skórki. Za to prowokacje rasowego w końcu rockmana podsycały ogień spekulacji. Skandal był niejako wpisany w filozofię twórczości Mansona. Można było spodziewać się wszystkiego, ze szczególnym uwzględnieniem muzycznego spektaklu, który kilkanaście lat temu był nieodłączną wizytówką muzyka. Spektaklu, na którym nie mogło mnie zbraknąć.

    Tyle że wówczas na koncie miałam lat 14, a lektura autobiografii Marilyna "Trudna droga z piekła", którą dostałam w celowo zamówionym prezencie, o dziwo nie przekonała moich rodziców, że faktycznie koncert Mansona jest tym, na którym nie może mnie zabraknąć. Na niewiele zdała się nastoletnia dyplomacja i błagalne próby litości. Została jedynie nadzieja i nałogowy, płynący w żyłach upór, że jednak zabraknąć mnie tam nie może. Manson pociągał mnie nie tylko muzycznie. Od zarania dziejów ciągnęło mnie do dziwaków, a znacznie prościej ludzi, którzy przez swoją inność prowadzili kontrowersyjny dialog ze światem. W ciekawości poznania zawierał się zarówno podziw, nutka niepokoju jak i możliwość kolejnej muzycznej przygody, którym kłaniałam się ulegle bez proszenia.

    Z odsieczą przyszedł mój brat, przez innych zwany kuzynem (jestem jedynaczką), zaoferował propozycję koncertowego towarzystwa. Raz jeszcze rodzice rozważyli wszystkie za i przeciw, ciągnąc w stronę nie. Towarzystwo brata nie wystarczyło. W obawie przed Mansonem, ale i moim zapałem, postanowili wytoczyć ostateczne działo. Był nim mój tata, który podczas koncertu miał sprawować rolę opiekuna, jakim w świetle koncertowych przepisów mógł się tego wieczoru stać. Tata, którego nie podejrzewałam o miłowanie rocka, ani tym bardziej Mansona. Chcąc nie chcąc, kierowany ojcowskim rozsądkiem, zgodził się na reprezentowanie swojej nastoletniej córki w niekoniecznie dla siebie zrozumiałych muzycznych wędrówkach. Na koncert dotarliśmy przed czasem. Luty 2001, miejsca siedzące, trybuna po lewej stronie sceny, ja, brat i mój tata.

    Jeśli trzeba by było naszkicować postać osoby, która znajduje się w nieodpowiednim miejscu i czasie, na dodatek pod przymusem i nie z własnej woli, to z pewnością byłby to mój tata tego pamiętnego wieczoru. Tata, który cały koncert spędził na siedząco, z twarzą skrytą w dłoniach. Co prawda koncert pozwolił mu porzucić obawy o satanizm i przeciągnięcie mnie na złą wiarę, ale z równą intensywnością, brutalnie unaocznił, że miłość jego dorastającej córki z muzyką już dawno złączyło sakramentalne tak. To był nasz nie pierwszy i nie ostatni, choć najbardziej szczególny koncert. Tata, prócz stoickiego spokoju i wyczarowanego na potrzeby chwili zrozumienia, ofiarował mi o wiele więcej niż swoje towarzystwo i możliwość wzięcia udziału w koncercie, który od dawna zalewał projektory muzycznych marzeń. O wiele więcej niż wszystkie wywiadówki, na których czarował Danusie, Elżebiety i Bogumiły.

    Otrzymałam nawet więcej od pamiętnej wycieczki rowerowej, kiedy to w drodze powrotnej ze sklepu, postanowiłam na ostatniej prostej zrobić wyścig z koleżanką, która dołączyła do nas pod koniec trasy. Wyścig zakończył się wygraną, moją wygraną i złamaniem ręki z przemieszczeniem. Zielony ze strachu tata nawet wtedy zachował stoicki spokój, a na moje pytania czy oby na pewno nie amputują mi ręki skoro tak wisi, odpowiadał płynną przeczącą polszczyzną. W tych i wielu innych momentach obdarzył mnie pewnością, że cokolwiek bym nie robiła, on wierzy, że z wielu testowanych głupstw znajdę w końcu jakieś wyjście. W dzień koncertu, zrobił dokładnie to samo. Podarował mi pewność, zwaną ładnie zaufaniem. A zaufanie, szczególnie dobrze koreluje z dorosłością, asekurując upadki.

    Wszystkie chwile, w których miało być tak pięknie, a nie jest, lub inne, przez które dziesiąty rok z kolei nie odbierasz nagrody Nobla. Rodzicielskie zaufanie to wachlarz chroniący Twoje kruche jestestwo, w którym jako nastolatek miotasz się jak w przeręblu, a jako dorosły silisz się na wyłącznie dorzeczne wybory. Rodzic dający własnemu dziecku swoje zaufanie, daje mu bowiem o wiele więcej. Daje mu jawną zgodę na porażki, z których ma szansę wyjść cało, bo nie rozwarstwią jego poczucia wartości ani nie spowodują, że po koncercie Marylina Mansona staniesz się pierwszorzędnym wcieleniem zła. Jeśli chcesz zbudować własne, potrzebujesz tylko kilku składników. Wystarczysz Ty, rodzic i Wasz niekoniecznie kontrowersyjny dialog ze światem. Nie będziesz żałował. Zaufaj mi.

AJ