JAKMUTAM

Znał mnie na pamięć, ja go pewnie też.


    Jako że pochodzę z miotu wychowanków lat 90 - tych, z automatu rozdziawiam usta na niektóre prądy. Nie gardzę, nie kamienuję, po próbach lub pobieżnie doświadczalnej obserwacji, wybieram życie gdzieś obok. Szczególnie bliskie memu sercu relacje, trwożą mnie w sposób dokumentny. Kolejno, spanie z kumplami (nazwane fachowo fucking friends), związek otwarty, swinging, trójkąty i kwadraty, traktuję niczym groteskowe zapoznanie się z kolejnym egzotycznym gatunkiem w życiowym ZOO. Sama sobie wydaje się wtedy archaiczna, jednak w zatrważającej większości, nie przemawia do mnie duch czasu, ani brane ciurkiem postulaty planety Wenus, z której podobnież pochodzę. Na domiar złego, praktykuję monogamię, pamiętam imiona swoich byłych, a z niektórymi (oraz ich dziewczynami/żonami) łączy nas nieudawana sympatia, obfitująca w dorywczy kontakt, sporadyczne toasty, czy inne, nie mniej ważne, obywatelskie, rytualne doznania. W końcu, co kraj to obyczaj, a co pokolenie, to zboczenie.

    Dodatkowo, mimo druzgocącej świadomości, że łatwiej znaleźć kandydatów na wieczorne spółkowanie niż niepryskane truskawki do piątkowego sernika, staroświecko, przywykłam do spółkowania jedynie ze swoim teoretycznie obecnym chłopakiem, pretendującym do zaszczytu, idolem z czasów mentalnej gimbazy (przez sen) lub chemicznym fenomenem. Kiedy zaś indziej, żegnam się z gąsiorem, życzymy sobie wszystkiego na rozstaju dróg i tym samym, ucinamy spiralę łączących nas fizycznych zażyłości. Jemu będzie łatwiej zaczynać coś nowego, a i mnie przecież nie zaszkodzi. W rozstaniach tzw. trudnych, których za sobą szczęśliwie nie mam, jednym z elementów kluczowych jest podejście. Czyli, można bić pianę, utyskiwać, kląć (jeśli Wam pomaga, a nikogo tym nie urażacie) albo wziąć kilka wdechów, wizualizować wątłą przyszłość razem, dać sobie czas i usiąść na debacie, ku końcowi, by się uwolnić, dając szansę na nowe. Już bez złości, ze zwietrzałymi emocjami i ze zgodą na nietrwanie w rozpadającej się iluzji.


    Nienajlepsze w przestrzeni związku, przynajmniej dla mnie, są właśnie iluzje, przedkładane w pierwszej kolejności, siłą, na realność. Są pozornie wygodne, bezpieczne. Aczkolwiek, serce człowieka murują za życia. Perspektywa samotności przeraża tak bardzo, że zgoda na "no jest jak jest" staje się rozwiązaniem instant. Klops przyrządza się sam. Przed odejściem, biorąc pod uwagę sentymenty, stopuje też fakt, że przez chwilę czyjś świat był częścią naszego, więc razem z nim, pojawi się strata. Słusznie. Chwilę (względną) poboleć może. Choć i tu reakcje, nie są ściśle jednakowe. Pogodzeni z losem odczują wyzwalającą ulgę, wciąż związani - dręczący niepokój, malkontenci wiadomo, a osoby z tzw. rozstań trudnych, huśtawkę emocji. Metodą, która pomaga na etapowanie rozstania, jest nadawanie odchodzącym ( szef, stanowisko pracy, partner, współpracownik) tytułów. Im bardziej osobiste i odjechane będą, tym dla nas, kolejnych, czy wpuszczania przyszłych miłosnych (i nie tylko) przedsięwzięć lepiej.

    Tytuły są nader osobiste, mogą być przekorne, albo uwidaczniające cechę, która nam wybitnie w człowieku/wydarzeniu nie leżała. O wiele łatwiej pożegnamy się z Moczygębą niż z Panem Tomaszem. Bez większego trudu zapomnimy Primadonnę zamiast pamiętać o Klementynie. Płazem ujdzie godzina z gadziną w zamian za rozmowę kwalifikacyjną wysokiego szczebla. A niedawna pierwsza randka może się okazać pierwszą klasą, spotkaniem z pierwszoklasistą lub pospolitym, pierwszorzędnym niewypałem. Tej, która Cię zawiodła, bliżej do Panci, a tym, którzy zaprosili wszystkich prócz Ciebie, synonim Głuptaki. Panu, co Cię wzorkiem w biurze żarł Molestator, a innemu, który okiem nawet nie rzucił, Ślepowroński. Do zaszczytnego grona nieobecnych należeć też mogą Pikanteriusz, Nierozgardiusz, Ancymona, Waleń, Ojewajus, Histeryjka, Mamonna, Falalala, Makabreusz, Szalonita, Wyzyskina. No i jeszcze ten, o małej zdolności kredytów własnych obietnic. Ten, co być miał, ale zwiał. Jak mu tam?

AJ