FASHION FREAK

Trochę boli mnie serce, dusza łka, a oczu nie uleczą najlepsze krople. Oto moja organiczna reakcja na Fashion Week w Łodzi i okalające go zjawiska. Czytajcie na własne ryzyko.


    Zacznijmy od tego, czym jest moda. Mając na uwadze wszechobecne na jej punkcie szaleństwo, od tego wręcz zacząć wypada. Otóż moda z definicji, najogólniej rzecz ujmując, to potrzeba naśladowania innych. Owe małpiarstwo w przyrodzie spotykamy zarówno w odniesieniu do wyglądu, sposobu zachowania, światopoglądu, stylu życia, a także ubioru. I tu się zatrzymajmy. Ubiór, no właśnie. Jak cię widzą tak cię piszą. Zatem to co nosisz określa twój indywidualizm. Jest sposobem wyrażania siebie poprzez formę. Obyczajowo to także szanowanie siebie i innych. Niby proste, jednak nie dla wszystkich.

    Zgromadzenia znawców fashion wyrastają jak grzyby po deszczu, a wraz z nimi, na powierzchni pojawiają się blogerzy, którzy aspirują do bycia wyznacznikami stylu. Tyle, że styl nie zawsze idzie w parze z modą, a przymiotnik aspirujący ma się niestety nijak do inspirujący. Można obsypać się brokatem, dokleić pióra, przebrać za osę, przyczepić kilka cekinów, a najlepiej zmiksować wszystko razem, usiąść w pierwszym rzędzie i obwieścić się samozwańczym królem trendów. Tylko kto w to uwierzy? Komu służy szokowanie na siłę? Oddzielmy zatem ziarno od plew. Bo trzeba.

"Moda przemija, styl pozostaje." Coco Chanel

    Moja wizyta na święcie mody w Łodzi, dzięki uprzejmości jednej z redakcji, za sprawą niektórych stylizacji, kolekcji, poznanych osób, uderzyła mnie w twarz, zresztą nie raz. Myślałam, że rozpłynę się pod wpływem poziomu, jaki zaprezentuje dwunasta edycja FashionPhilosophy Fashion Week Poland. Sądziłam, że klasa zobaczonych projektów urzeknie mnie na tyle, by móc niejednokrotnie, w celach zakupowych, użyć karty. Uważałam, że o zgromadzonych tam doświadczeniach będę opowiadać wnukom. Przykre, że w swej naiwności, przez chwilę nawet w to uwierzyłam. W zamian dostałam kubeł zimnej wody, który niczym arktyczny powiew ostudził mój zapał.

    Kolekcje, na które dało się patrzeć bez bólu, i którym biłam zasłużone brawa, należały do Łukasza Jemioła, Jarosława Ewarta, Joanny Kędziorek i Macieja Sieradzkiego. Jedyną zaś kolekcją, która designerską fantazją przyćmiła sobotnie wybiegi, była propozycja Miguela Vieiry. Projekty rodem z Portugalii, łączyły w sobie klasykę z domieszką awangardy. Jedyne, którym poziom zapewniło bezbłędne połączenie piękna, elegancji i klasy, czyli tego, co w swoim osobistym rozrachunku zwykłam nazywać modą. A wszystko w rytmie dźwięków, równie stylowego, muzycznego duetu Hurts. Nic dodać, nic ująć. I nie mówię tego jako redaktor naczelna Vogue, ale jako pospolity, świadomy człowiek, lubiący jakość, na każdej płaszczyźnie.

"Jakość to doskonałość, której nie da się osiągnąć, lecz do której trzeba uporczywie zdążać." Lao Tsu

    Wspomnianej jakości na próżno szukałam także w innych względach. Tu pojawiła się myśl o selekcji, która na Fashion Week'u pasowałaby jak ulał, szczególnie w kwestii osób, które miały potrzebą (a może zachciankę?) się tam znaleźć. Najdobitniej doskwierały widoki przebranych za ikony stylu jednostek. Blogerzy chcący na siłę przyciągnąć wzrok, a prócz niego niewiele więcej. Byli tacy, którym mówię szapo bas, ale i tacy, na których widok wyrywa się, ty tak na serio? Niekwestionowaną królową była, jest i będzie Jessica Mercedes, ale Ameryki tym nie odkrywam. Kilku czołowych blogerów modowych, także pilnowało poziomu.

    Odkryciem, (przynajmniej dla mnie) blogerka, której styl w sposób nieprowokujący przyciąga uwagę, i którą godnie zdobi niepokorność. Mowa o Confassion, której szczerze kibicuję w boju o modowe, lecz nie tylko, szczyty. Na plus była także sama Łódź, do której mam szczególny sentyment. Wino, którego nie mam w zwyczaju odmawiać i o którego dostatek, sponsor Carlo Rossi zadbał z nawiązką. Ale też i przede wszystkim przyjaciółka, bez obecności której, po doświadczeniu z tym świętem mody, zamieniłabym się w fashion freak'a, z pakietem stałego klienta w gabinecie psychoterapii.

AJ