Usiadła przy stole, rozejrzała się po półmiskach i nie widząc nic poza soczystym kawałkiem polędwicy,
chwyciła za widelec...
Na początek się przedstawię. Jestem mięsożercą. Od urodzenia, z wychowania i w genach. Moja grupa krwi co prawda miesza ze sobą produkty, ale by zachować zdrowotną równowagę jak i satysfakcjonujący poziom kubków smakowych, potrzebuje mięsa, nie tylko według amerykańskich naukowców. Na dodatek wychowałam się na wsi, gdzie mięso było prima sort, a człowiek i niedowaga rozumiane były jako pojęcia przeciwstawne. W związku z powyższym, z niedowagą nigdy nie było mi dane się zapoznać. Z mięsem z dzikiej świni, a i owszem.
Bo mam w rodzinie myśliwego. Dla jednych, będzie on osobą zajmującą się łowiectwem, dla innych, barbarzyńcą. Dla mnie, jest przede wszystkim wujkiem, który lubi Jimmy'ego Hendrix'a, umie zaszarżować na gitarze i zdarza się mu powtarzać "kimkolwiek jesteś, bądź człowiekiem". Ktoś mógłby się oburzyć, że zabijanie zwierząt i mówienie o człowieczeństwie to także pojęcia przeciwstawne. Oczami wyobraźni widzę nawet ich miny. W związku z powyższym, odsyłam takowych do treści łowieckich, z którymi może nie było im dane się zapoznać.
O ile rozumiem ruchy broniące zwierząt, o tyle w kwestii żywienia, sama ideologia nie wystarczy. Jestem w stanie przyznać, że jemy za dużo mięsa, lub jeśli już jemy, pochodzi ono z kiepskich źródeł. Jestem także w stanie zauważyć, że masowa produkcja mięsa to nic dobrego, lub jeśli już się je obrabia, zużywa się do tego hektolitry wody. Ani to zdrowe, ani ekologiczne. Ale litości, nie każdego stać na mięso z wyższej półki, ani nie każdemu służy dieta wyłącznie roślinna. Wyniki badań krwi mogą być wskazówką. Moje były, tylko nie dajmy się zwariować.
Rozumiem także prądy wegetariańskie, jeśli ktoś umie, wie dlaczego i mu smakuje, szapo bas. Pod koniec kwietnia sama podejmę próbę, nie z wyboru, acz dla zdrowotności. Jeżeli natomiast ktoś chce być wyłącznie modny, poznać kilka vege knajp i gardzić resztą, to zazwyczaj nasza rozmowa kończy się na pierwszym "jeeesu, jak możesz jeść mięso, zgnijesz w piekle". A piekła się raczej nie lękam, bo z piekieł, czasem to ziemskie wydaje mnie się najbardziej nieznośne. Mięsa, także się nie lękam. Jadam, także mięso z dzikiej świni.
Bo jak ma się w rodzinie myśliwego, to wiedz, że będziesz je jeść. Na dodatek, jeśli żoną myśliwego jest jedna z dwóch najlepszych kucharek jakie znam, wiedz, że będzie Ci smakowało. A jest nią moja chrzestna, dzięki której wszelkie święta, imieniny, rocznice, są najpyszniejszym czasem w ciągu roku. Nie tylko z powodu półmisków, ale również z powodu atmosfery, której ostatnimi czasy znów było mi dane skosztować. Święta bowiem, stwarzają okazję do rodzinnych posiedzeń, za którymi w grudniu przepadam, a przed jakimi w Wielkanoc uciekam. I doprawdy, nie wiem czemu.
Tegoroczną Wielkanoc przetrwałam bojowo, jak również, w miarę pokojowo, z nielicznymi jedynie wybuchami w okolicach klatki piersiowej. Szczególną bonifikatą nerwowych nadszarpnięć była płyta od prywatnego DJ'a, który mój gust muzyczny zna od podszewki, a jego składanki umilają każdą przemierzaną przeze mnie trasę. Także on, jako kilkulatek, wprowadził do rodzinnego słownika "mięso z dzikiej świni". Także z nim, debatujemy podczas leżakowania po pierwszej części świątecznej konsumpcji, w towarzystwie jego rodzonej, a mojej ciotecznej siostry, która jest jedną z dwóch najlepszych kucharek jakie znam. I wcale nie dziwnym trafem, jest córką tej pierwszej.
Podczas owego leżakowania, ustalamy wyższość świąt Bożego Narodzenia nad świętami wielkanocnymi, podejmujemy osiem prób pójścia na spacer, wybieramy kulinarne TOP 3 tegorocznego rodzinnego posiedzenia, oraz rozważamy skuteczne metody na pozbycie się poświątecznej nadwagi. W tym roku, na kanapowych dyskusjach pod uwagę brany był też między innymi pogląd z powszechnego obiegu, iż jak ktoś lubi zjeść to także będzie umiał ugotować. Zgodnym chórem, przyznaliśmy, że ma on w sobie pewną słuszność. Choć nie do końca w moim przypadku. Jestem bowiem kulinarną czarną owcą rodziny, której więzy łączy jedna, szczególna rzecz.
Jeść lubię, a gotować umiem prawie. Nie wiem co stało się z genami od dwóch najlepiej gotujących kobiet jakie znam, ale na pewno nie trafiły do mnie. Gdyż gotowanie nie jest moją mocną stroną, słabą może też nie, ale wszelkie książki kucharskie w moim kuchennym obejściu to Harry Potter i komnata tajemnic. Osobiście preferuję bowiem gotowanie spontaniczne tudzież sprzątnie lodówki, bez korzystania z przepisów, co jest pewnego rodzaju ignorancją, brakiem talentu lub odpowiedniej w tym zakresie wiedzy. Jeżeli postanowię zmienić pogląd, wyjść za masterchef'a lub zacząć dorównywać rodzinnym mistrzyniom, niezwłocznie poinformuję. O mięsie z dzikiej świni, szczególnie.
Do mojego spożywczo- świątecznego wywodu, dorzucić pragnę jeszcze szczyptę miłości, bo na tym blogu często goszczą tego typu smaki. A święta, imieniny, rocznice, wszystkie rodzinne schadzki, powodują we mnie także, prócz kulinarnych, przemyślenia miłosnego rodzaju. No i przyznam się Wam do czegoś. Tylko nikomu nie mówcie. Lubię obserwować zgromadzone za stołem pary. Wujków, ciotki, bracia, siostry. Lubię widzieć, jak pary mają własny system porozumiewania się. Lubię patrzeć, jak darzą się szczyptami uroczych złośliwości. Lubię też, jak śmiało i bez wstydu, okazują sobie czułość. Lubię widzieć, jak ludzie wiedzą, co to znaczy być razem. Lubię słyszeć, jak znają siebie i swoje podniebienia.
Lubię je obserwować nie na zasadzie "skuś baba dziada, trafiło się ślepej kurze ziarno", ale raczej "rodzina to podstawowa komórka społeczna". Nie mówię tego jako komunistka, ale jako człowiek. Bo serio, lubię patrzeć na rodziny, w ogóle.
Takie które potrafią budować własne, solidne struktury, a przynajmniej podejmują trud. Te, w których zainteresowani tworzą osobliwe słownictwo, twórcze obyczaje, trwałą bliskość. Wszystkie, które dają dobry przykład i mają świadomość, jak wiele rzeczy wynosi się z domu. Poszczególne, dla których rodzina to wartość. Tak też sobie wtedy myślę, że solidna rodzina, to solidny start. Niezależnie od tego, czy jesteś w niej czarną owcą czy wschodzącą gwiazdą, choć jedno ma wpływ na drugie.
Jeśli widzę zaś przy stole pary nie do pary, a są i takie, płaczę. Jeżeli słyszę na leżakowaniu, że impulsem do pobrania się były wyłącznie naciski rodziny, wpadka czy widmo dobrej partii, a miłością jej życia był Czarek zza miedzy, szlocham. Jak to kiedyś już wspomniałam, dobre przykłady rodzą dobre przykłady, złe powodują kataklizmy. Poza tym odwagi nie kupuje się w sklepie, przykładów nie wyczaruje się na zawołanie, a nie każdej rodzinie udaje się wszystko i zawsze. Mimo tej dozy realiów, rodzinność powoduje u mnie emocjonalne rozwarstwienie oraz szczere chęci, w której rodzinę i miłość widzę jako pojęcia bliskoznaczne.
Całe szczęście, statystycznie rzecz ujmując, oczom mym na święta dane jest oglądać pary do pary, z których właściwie najbardziej nie do pary, jestem ja. Zazwyczaj więc, moje miłosne przemyślenia, wieńczy kulinarna konsumpcja. A potraw Ci u nas dostatek. Od babaczek w pięciu smakach, po wymyślne sałatki, wędzone smakołyki, chałwowe przekładańce, na mięsie z dzikiej świni kończąc. Po pierwszym leżakowaniu siadam więc przy stole, rozglądam się po półmiskach i nie widząc nic poza soczystym kawałkiem polędwicy, chwytam za widelec...
Po więcej obrazków zapraszam tu, klik!
AJ