SKRZYDŁA

Nocleg w Poznaniu, jasiek, feralne zakupy w Żabce,

jeden dżentelmen i tych dwóch. Aż tu nagle...

fot. David Venni

    Długa noc, kieliszek wina i kanał nadający muzykę. Plus ja, pośrodku łóżka, kilka dobrych lat temu. Był to jeden z tych dni, kiedy nie pędzisz po marzenia jednorożcem, ani nawet nie dostajesz w promocji trzeciego jogurtu gratis. Raczej dzień zwyczajny, z jakąś poranną opryskliwą kobietą w metrze i jakimś popołudniowym chamskim letnim podrywem. Taki, w którym wracasz do domu, odwieszasz skrzydła na wieszak i rzucasz się pod kołdrę. W pobliżu Twojego wzroku znajduje się niedojedzona czekolada, niedopita kawa, pilot i jasiek. Bo bez jaśka, życie nie ma sensu. Gwoli jasności, moje nie ma.

    Możesz posłuchać Bacha, poczytać Freud'a, zrobić serię brzuszków lub powidła na zimę, ale te szaleństwa zostawiasz na później. Teraz gnieździsz się wygodnie w poduszkach, chwytasz pilot i zarządzasz domowym relaksacyjnym centrum dowodzenia. W porywach ambicji zaparzasz zieloną herbatę, przeglądasz statusy znajomych, rzucasz okiem na złogi rzeczy do prasowania i myślisz o przestawieniu mebli. Twój stan niemocy, może uratować jedynie sen, albo kieliszek wina na sen. Wybierasz opcję numer dwa. W jednej dłoni masz kieliszek, w drugiej pilot. I znów czujesz, że pędzisz jednorożcem po marzenia. Snem przerywanym, zerkasz na telewizor. Aż tu nagle...


    Miłość od pierwszego usłyszenia. Bo tej pamiętnej nocy, tych dwóch sprawiło, że znowu mogłam założyć skrzydła. Mimo, że od pierwszego teledysku minęły lata świetlne, a jakość zarówno wizualna jak i muzyczna poszybowała w przestworza, ten obrazek wrył się w pamięć na zawsze. Tak zaczęła się moja najdłuższa do tej pory muzyczna miłość. A mowa o Hurts, brytyjskim duecie synth popowym. Duecie, który poznał się w jednym z barów Manchester'u. Asz te bary, przy niektórych, dzieje się magia. Tu się wydarzyła i twa już kilka lat. Bo Ci tajemniczy panowie, wokalista Theo Hutchcraft i kompozytor Adam Anderson, w 2015 roku wydali trzecią, po Happieness i Exile, płytę Surrender.

    A w związku z promocją płyty, ruszyli w trasę, na której nie mogło mnie zabraknąć. Tyle, że jak człowiek pędzi tym jednorożcem po marzenia, zapomina o rzeczach oczywistych, takich jak kupno biletu. Ja zapomniałam, a zdanie sold out śniło mi się od miesiąca po nocach. Aż tu nagle...

    Długa noc, kieliszek wina i kanał nadający muzykę. Plus ja, pośrodku łóżka, kilka dni temu temu. Mimo, że dostałam w promocji trzeci jogurt gratis, dzień był raczej zwyczajny. Taki, w którym wracasz do domu, odwieszasz skrzydła na wieszak i rzucasz się pod kołdrę. W porywach ambicji zaparzyłam zieloną herbatę i zaczęłam przeglądać statusy. Na pierwszy plan, wyrwała się wiadomość od mojej koncertowej Zg, z którą przeszłyśmy niejedno i nie raz, wspierając się w boju, w kolejkach, w parkach, fosach i innych przybytkach. Któraś z nas zawsze trzyma rękę na koncertowym pulsie, mając z tego obopólną przyjemność, setki przepisanych godzin, galony wylanych łez i spory worek wspomnień.

    Po tygodniach poszukiwań i kilku biletowych oszustach, na których także trafiłam, dzień przed koncertem, moja Zg wysłała biletową wiadomość ostatniej szansy - Spróbuj jeszcze tu! W nadziei graniczącej z zerem, napisałam. Wiedziałam, że koncert jest następnego dnia. Wiedziałam także, że lepiej było zabrać się za złogi rzeczy do prasowania, czy przestawianie mebli. Moja wiedza i racjonalne podejście pozornie dojrzałej kobiety, skończyła się w momencie, kiedy otrzymałam wiadomość zwrotną.

- Bilet aktualny. Pozdrawiam!

    Po serii pisków, wrzasków, podskoków i sobie znanego tylko tańca zwycięstwa, spakowałam jaśka, zarezerwowałam busa i w akcie szczęśliwości postanowiłam tej nocy nie zmrużyć nawet oka. Zostało jeszcze kilka wątpliwości, że w sumie jadę w ciemno i w sumie sama, które rozwiała wieczorna korespondencja z Zg. Następny dzień był równie przychylny. Bus dowiózł na miejsce, hotel był bardziej niż trafiony, słońce w Poznaniu budujące, a człowiek od którego kupiłam bilet, okazał się jednym z tych dżentelmenów, przy którym człowiek nie musi ani na chwilę zdejmować skrzydeł.

    Do koncertu zostały trzy godziny. By nie paść już na supporcie, w podskokach jak po soku z gumijagód, udałam się po pożywny i zdrowy posiłek do przyhotelowego sklepu Żabka. Do koszyka trafił Bajeczny, kanapka na wynos, bułka z budyniem i duży Kubuś, czyli zbilansowana dieta koncertowa. W hotelu został już tylko prysznic, posiłek, pindrzenie i telefon do przyjaciela. Po pół godziny rozmowy, w której zdążyłam opowiedzieć przebieg ostatnich 24 godzin, ze szczególnym uwzględnieniem próbowałam zachwalić dżentelmena, od którego kupiłam bilet,
jak i sam bilet.

- I ja Ci mówię, ten bilet jeszcze, taki piękny, kolekcjonerski. Zaraz Ci go prześlę. Jak wygląda? No zaczekaj, niech no go w ręce wezmę. Ten bilet. Kolekcjonerski. Bilet, ten bilet...zaraz, zaraz, bilet, Żabka, Kubuś...bilet...taki piękny, kolekcjonerski. Gdzieee jest mój bilet?!?!

    I tu uwaga, melomani podróżujący samotnie potrzebują pomocy, by w pędzie po marzenia jednorożcem, nie musieć myśleć o rzeczach przyziemnych. Takich jak bilet, który zostawiłam w Żabce. Wskazane są telefony, sms'y, maile, prośby o zmierzenie ciśnienia i inne próby urealnienia rzeczywistości. Plus szczęście i życzliwość sprzedawczyń w Żabce, które znaleziony na posadzce bilet ukryły przy kasie, czekając aż roztropnie zorientuje się o zgubie. A się zorientowałam w porę i z w pół wysuszoną głową, pobiegłam po niego tuż po telefonie od przyjaciela.

    Po lekkim zawale serca, tuż przed koncertem, z biletem schowanym w tajemnym miejscu torebki, ruszyłam pod poznańskie hale MTP. W kilometrowej kolejce, towarzyszył mi biletowy dżentelmen. Koncertowa atmosfera unosiła się w powietrzu. Po wejściu i pokonaniu kilku kolejnych kolejek, ruszyliśmy wprost pod scenę. Z minuty na minutę tłum gęstniał coraz bardziej. Z minuty na minutę, wiedziałam, że odlot jest coraz bliżej. Wybiła 20:30. Zgasło światło. Zapadła cisza. Aż tu nagle...


    No i dziękuję, przepraszam, pozamiatane. Tłum oszalał, a wraz z nim ja. Choć wspominam z sentymentem pierwszą trasę zespołu, trzecia płyta okazała się niebywale koncertowa. Strzałem w dziesiątkę jest nowy chórek Pań i intrygująca oprawa sceniczna. Dużo czerni, elegancji i dobrej muzyki. No i tych dwóch, którzy na ponad godzinę potrafią unieść dwa tysiące ludzi w powietrze.


    Szczególnie rozbrzmiały Somebody to die for, Stay czy moje ukochane Wonderful life. Szczególne było coś jeszcze. Fani, których Hurts ma najlepszych na świecie. Na każdym z koncertów można być pewnym, że i tym razem nie zawiodą. Dość spektakularna była akcja podczas numeru Lights, kiedy to w górę poszły wielokolorowe neony, ale też stały element koncertowy, czyli zapalenie latarek na Illuminated.


    Za to jedna rzecz sprawiła, że poczułam mocniejsze mrowienie w niektórych partiach ciała. Moment Wings, w którym w górę poszły wszystkie ręce na sali, a wraz z kartkami Hurts are our wings. Nie wiem kto był bardziej wzruszony, wokalista czy ludzie, którzy w podzięce dla zespołu zrobili iście lotny gest.

    A Ci dwaj, tacy właśnie są. Jak dostawcy skrzydeł, które odwieszasz czasami na wieszak. Jak skrzydła, na dni w których wracasz do domu, po pędzie po marzenia jednorożcem, bez trzeciego jogurtu gratis. A bez skrzydeł, życie nie ma sensu. Gwoli jasności, zarówno moje jak i Twoje. Może wzniosą i Ciebie?

PS:
  1. Autorem zdjęć jest Daszkowski, z którego twórczością nie tyle warto, co trzeba się zapoznać, klik.
  2. Najlepsi Fani na świecie, klik.
  3. Podziękowania dla mojej Zg, która do końca nie straciła wiary i czujności, biletowego dżentelmena, sprzedawczyni z Żabki oraz Mrs Tedy.
  4. I dla Hurts, za skrzydła i wiele, wiele więcej.
AJ