Pewnego października, w Indonezji.

Czerwcowego, słonecznego popołudnia, dostałam telefon, który wymagał ode mnie odpowiedzi na pytanie, czy zasilę jako czwarta z kolei, skład wyprawy do państwa złożonego z wysp, z przystankiem na Bali. Na początku myślałam, że to żart, że mnie nie stać, że jak to tak, że czy może Pan powtórzyć. Powtórzył pytając.
- To lecisz z nami?
Dostałam tydzień na odpowiedź, kalkulacje i obmyślenie innych wątpliwych kwestii, jak chociażby zaplanowanie budżetu do końca roku tak, by móc pozwolić sobie na wakacje życie numer dwa, przy uwzględnieniu powrotu do domu, w którym nadal będzie za co żyć. W głowie rysowały się dwa scenariusze. Leniwy bez wakacji i pracowity, z lotem.
- Wiesz co, to lecę!
Tym oto, nie dość skomplikowanym sposobem, drużyna A, w kładzie Anna, Aleksandra, Adrian i Alan, wylądowała pewnego października, po trzech lotach, blisko 20 godzinach w powietrzu, w Indonezji, której nie da się streścić w pojedynczym wpisie, ale można ją zobrazować, czego dokonam poniżej. Proszę Państwa, oto Indonezja, a właściwie jej pierwiastek, oczami drużyny A.
Nasza eskapada trwała prawie dwa tygodnie, z czego pół, spędziliśmy na malowniczej wyspie Bali, a kolejne pół, na maleńkiej Gili Air, z pojedynczym noclegiem na 36 piętrze, w największym mieście Indonezji, Dżakarcie, do której mam plan jeszcze wrócić. Na własną rękę organizowaliśmy noclegi, przeloty, wszelkie transporty, w tym dwa razy speed boat, jedzenie oraz zwiedzanie.
Łączny koszt podróży, wyniósł niespełna jedną średnią krajową pensję, czyli sumę, którą warto przeznaczyć na zobaczenie tak egzotycznego miejsca. Egzotycznego na tyle, że karaluchy wielkości kciuka i stada jaszczurek biegających po suficie po jakimś czasie traktujesz jako normę, a na widok zobaczonego po dwóch tygodniach Burger Kinga, po prostu zaczynasz płakać. Dodam, że są to łzy szczęścia.
Nie chcę Was w jakikolwiek sposób nastrajać na Indonezję, ale chcąc tam polecieć, trzeba wiedzieć więcej niż wiedziałam ja. Chociażby to, jaki masz stosunek do latania. Ja latać nie lubię, a 12 godzin w jednym z samolotów, ze świadomością że mam pod sobą Himalaje i Ocean, zmusiło mnie do nadrobienia wszelkich bajkowych i muzycznych zaległości oraz do niezmrużenia oka nawet przez sekundę, czyli niekończąca się mieszanka stresu z modlitwą o życie.
Bo to podróż długa i odległa, zarówno kulturowo, klimatycznie jak i kulinarnie. A sama Indonezja jest zróżnicowana, ale też, pachnąca kadzidłami, życzliwa turystom i rozśpiewana, głównie w reggae. Na jednym z lotnisk poznałam Kamilę, która kilka miesięcy temu rzuciła wszystko i zaczęła podróżować dookoła świata. O kierunku powyżej, pisze znacznie lepiej niż ja, być może nawet sprawi, że pewnego października, Indonezja będzie i Wasza, sprawdźcie sami, o tu.
AJ