MATKA NIEPRAWDĘ CI POWIE

Ty mój najlepszy, najcudowniejszy jedyny Ty.


    Nie pierwszy już raz spędziłam święta poza domem. Nie pierwszy też raz twierdzę, iż nie jest to najlepszy sposób na święta właśnie. Nawet dla człowieka mojego pokroju, który na niemal każdą podróżniczą przygodę mówi stanowcze i zdecydowane ależ zapraszam. Święta to jednak święta, a wywczas ma się do nich jak mój tegoroczny stroik do dwumetrowej choiny. Jeśli jednak część rodziny i to nie byle jaka, czytaj matula, w tym okresie jest poza domem, jedyne co pozostaje zrobić to spakować walizy, kupić bilet i wsiąść do pociągu nie byle jakiego. Dwa dni przed wigilią, tak też uczyniłam. Walizy spakowałam, bilet kupiłam i do pociągu, cudem nie byle jakiego, wsiadłam. Kierunek Jelenia Góra. Sanatorium.

    Od miesiąca przebywała tam wspomniana matula, do której dojechałam po blisko dziewięciu godzinach w przedziale. Brak snu zaowocował czytelnictwem, jak i nieudolną próbą układania się w chińskie osiem, tak by choć na chwilę zmrużyć oczy. Niekoniecznie wyspana, lecz cała i zdrowa, wczesnym rankiem, dotarłam pod drzwi obiektu, w których czekała Balbina. Serię powitalnych uścisków i gwałtownych całusów zakończyła recepcjonistka, zapraszając nas na odbywające się piętro niżej śniadanie. Błyskawicznie wymieniłyśmy najświeższe rodzinne informacje i równym krokiem ruszyłyśmy na dół. Rząd stołów wydawał się nie mieć końca, a w udziale, przypadło nam ostatnie miejsce pod ścianą.

    Sanatorium wyglądało jak z zeszłej epoki. Zresztą nie tylko wyglądało. Budynek, w którym miałam spędzić najbliższe dni, w tym święta Bożego Narodzenia, okazał się jedną z najstarszych jeleniogórskich budowli. Usytuowane w centrum miasta, miałyśmy dostęp do parku zdrojowego, urokliwych cukierni, sklepów oraz dancingu. Tu zrobię mały przystanek. Bo dancing rodem z "Misia", będę wspominać z rozrzewnieniem. Było kameralnie i kulturalnie. Na suficie, w rytm muzyki, kręciła się połyskliwa kula. Panowie prosili panie w tempie trzy szybkie, dwa wolne. Herbatę podawano w sławetnych musztardówkach, a wejście na parkiet gwarantowały jedynie strój galowy i stan niewskazujący na spożycie.

    Reszta pobytu, będąca równocześnie gwoździem programu, wypadła nieco gorzej. Święta na stołówce, z marnym jedzeniem, wołały o pomstę. Było niesmacznie. A moje podniebienie, przyzwyczajone do znanych od lat przysmaków, w tym kuchni chrzestnej, zostało tego wieczora potraktowane nad wyraz okrutnie. Brak znajomych gęb, także niekoniecznie cieszył. Było nieświątecznie. Jedyną częścią rodziny, przypominającą o prawdziwych świętach, była mama, z którą spędziłam kilka dobrych dni. Właśnie ona, nasze rozmowy i ogrom czasu, jaki miałyśmy do spożytkowania, zrodził pewne przemyślenia. Spacerując wieczorem wzdłuż jednej z głównych ulic, przypomniałam sobie o jednym rysunku, który na te święta leżał jak ulał.


    Dawno też nie spędziłam z mamą tylu godzin pod rząd. Dawno więc nie miałam okazji przypomnieć sobie powodów, dla których postanowiłam w wieku lat osiemnastu opuścić rodzinne gniazdo. Od razu powiem, nie chodzi o mamę, bo to dzielna i piękna kobieta, ani o mnie, że na drugie mam uciekinier. Mam raczej na myśli nadopiekuńczość, której częściowo udało się w ten sposób uniknąć. Nadopiekuńczość, która w parze z nachalnością, przyprawia mnie o gęsią skórkę. A więc i sytuację, dzięki której momentami pokiereszowana, ale wciąż cała i zdrowa, mogłam dorosnąć. Podsumowując, przeszłam kolejne etapy życia bez większego szwanku. Matula zaś, taki stan rzeczy przetrawić musiała.

    I mimo, że nie mogę wypowiadać się z pozycji matki, bo nią nie jestem, taki rodzaj dorastania, który mojej mamie przyszło z trudem zdzierżyć, w ostateczności wyszedł wszystkim na zdrowie. Głównie, mojej skromnej osobie. Co prawda nadal mogę liczyć na słoiki, dobre słowo, ciepłą herbatę i solidny opierdziel, ale nie cierpię już na urodzaj nadopiekuńczości, ani nazbyt nachalne pomysły. Być może to nic odkrywczego, ale dla jedynaczki, to uczucie równie przydatne jak odkrycie penicyliny dla gruźlika. Zresztą myślę, że nie tylko jedynacy mają w tym względzie coś do powiedzenia. Bo nadopiekuńczość, jak i inny wszelki nadmiar, szkodzi.

    Szkodzi przede wszystkim osobom, z którymi trzymana pod kloszem niewiasta ma potem obcować. Nie mam na myśli konkretnych osób, pewnie sama taką niewiastą bywałam. Mam raczej na uwadze narcystyczne zachowania, które hoduje w nas matczyna przesada. Czyli wszystkie zapewnienia, w których jesteśmy najlepsi i najcudowniejsi. O ile na rozruch życia, lub w momentach krytycznych, takie słowa działają cuda, o tyle jedynie w oparciu o ich treść, trudno zbudować dorosłe życie. Wziąwszy pod uwagę ciężar gatunku, jakim jest owe życie, najlepiej sytuować się gdzieś pośrodku, między rodzicielskim wsparciem, a samodzielnością, wdrażaną dzień po dniu. Ani to łatwe, ani przyjemne, acz jakże skuteczne.

    Podobnie jest w związkach, lub w innych bliskich relacjach, w których dla dobra lub świętego spokoju omijamy ważne kwestie, czy z rozpędu zmieniamy się w zastępcze matki i przyszywanych ojców. A więc sytuacje, przez które nie dajemy sobie nawzajem dorosnąć. Tym samym, zamykamy przejście kolejnych etapów życia, których zwyczajnie warto doświadczyć. Nawet jeśli momentami wyjdzie się z niektórych pokiereszowanym, ale wciąż całym i zdrowym, coraz bliższym nie tak strasznemu dorastaniu. Podsumowując, by przejść kolejne etapy bez większego szwanku i mamy, dla której i tak będziesz najlepszy, najcudowniejszy, jedyny Ty.

AJ