Właściwie niech idzie gdzie chce, byle wracał. Byle do mnie wracał.
Natchniona niedawno przeczytanym artykułem, wybaczcie nie pamiętam źródła, postanowiłam zabrać głos w sprawie. A sprawa jest nie byle jaka, dotyczy tak zwanej poliamorii, jaką nazywa się styl życia polegający na jednoczesnym posiadaniu kilku partnerów, których łączą więzi zarówno emocjonalne jak i seksualne. Kiedyś byśmy powiedzieli, że ktoś myślący o podobnym związku ma pojemne serce, jest babiarzem, to wina dużego libido, brakuje mu intymnego spełnienia w parze lub wzoruje się na Hugh Hefnerze. Dziś, ta sama sprawa wygląda nieco inaczej. Wewnętrznie wolni jak ptaki, zaczytani w Osho, myślący, medytujący, eksperymentujący, wpychamy to wszystko w pojedynczą definicję, podpieramy ogólnorozwojowym prądem ducha i rozwieramy tajemne bramy sypialni. Bo w zasadzie czemu nie odrzeć z tajemnicy nawet tak prywatnych intymności, czemu nie podzielić się kimś kogo otwarcie kochamy z innymi?
Będę strzelać. Chociażby dlatego, że tego kogoś kochamy? Nie wiem jak Wy, ale mimo zaczytania w Osho, myślenia, medytowania, eksperymentowania i bycia za ogólnorozwojowym prądem ducha, pewnych rzeczy wyobrazić sobie nie potrafię. Mimo, że wyobraźnia w formie, a wolność w cenie, poliamorię stawiam na ostatnim miejscu wobec atrakcyjności najnowszych miłosnych eksperymentów. Może dlatego, że nie lubię mocno naciąganych definicji, a może właściwie, że mam w tej kwestii bardziej pospolite podejście. O którym było nie raz, a i o którym, jeszcze nie raz będzie. Owe podejście, w dużej mierze tradycyjne, z domieszką partnerskiej równomierności, nie zakłada odzierania z tajemnicy prywatnych intymności. Także ono, ma dużo wspólnego z emocjami, pod wpływem (choć nie władaniem) których nie umiem godzić się na dzielenie się kimś kogo otwarcie kocham z innymi. Stanowczo nie w sferach intymnych, prywatnych, naszych.
Są nimi sypialnia, rodzina, zdrowie, stan konta i inne osobiste sekrety. Wobec wyżej wymienionych sekretów, poliamoria wydaje się być jawnym przyzwoleniem na zdradę, przełamaniem chwilowej rutyny, kontrowersyjnym udziwnieniem, a czasem, może i filozofią życia. Przy czym najczęściej, przybiera postać wygody. Dlatego, że dobieramy się w pary różnymi sposobami. Sparowani, często jednak doświadczamy niedopasowania. Pary sprawnie działające w życiu nie umieją współgrać w sypialni, a Ci z niegasnącym w łóżku ogniem, życiowo oscylują między beznadzieją a kompletnym niezrozumieniem. Dość przykre, choć zdarza się i tak. Co wtedy? Rozstanie, terapia? Nic z tych rzeczy. Wtedy właśnie zaradzi poliamoria, w której niezadowoleni z obecnego stanu rzeczy partnerzy, głównie z wygody, braków szukają na zewnątrz. Lub, wyrażając się bardziej dyskretnie, poszerzają horyzont zarówno pod względem emocjonalnym jak i seksualnym.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że człowiek to nie tylko ciało, ale i dusza. A ona, idąca tropem wieloletniego przywiązania, cierpi w starciu z uznaniem jej za kogoś zupełnie do miłości niewystarczającego. Znaczy nie generalizując, moja by cierpiała. Inna kwestia dotyczy płci, która we wspomnianym artykule ale i opisywanej poliamorii, zahacza o potrzeby mężczyzny. Szczególnie w tym, na który się natknęłam. Historia opisuje bowiem kobietę, która na taki poligamiczny układ się zgodziła. Poligamię jednostronną. Po kilkunastu latach spędzonych razem uznała, że nic nie szkodzi jeśli misiaczek skoczy tu i ówdzie jak i tak wszystko jej doniesie. Poza tym ta ich poligamia to nadzwyczajna poligamia, z zasadami, bo on może włożyć w to siusiaka, ale serce już nie. Sama też przyznała, że tym podobnych potrzeb nie ma, a go kocha bezgranicznie, więc co będzie zabraniać. Właściwie niech idzie gdzie chce, byle wracał. Byle do niej wracał.
I chociażbym była najwierniejszą zwolenniczką tolerancji (bo też otwarcie jestem), poliamorię stawiam na ostatnim miejscu wśród najnowszych miłosnych eksperymentów. Nie sądziłam też, że dożyję czasów, w których z dojrzałością emocjonalną, która wiąże się z odpowiedzialnością, konsekwencją, świadomością, wyborami (to tylko brzmi strasznie) będzie konkurować związkowa degrengolada, w której gdzie łóżek sześć tam dopiero jest co jeść. Raz jeszcze mówię nie. Oczywiście druga strona barykady może z marszu uznać mnie za zgorzkniałą i pewnie brzydką, bez wątpienia grubą, a na dodatek starą babę. Nikomu zresztą nie bronię, ale w tych i innych dywagacjach, zapraszam do osobistych konfrontacji, komentarzy czy maili. Wręcz zacieram ręce na samą o nich myśl. Wracając do głównego wątku, więc i bardziej poważnie, rodzina, jako podstawowa komórka społeczna ewoluuje, a co za tym idzie, momentami zmienia się nie do poznania.
Ta, wywodząca się z małżeństwa, czyli męża, żony, dzieci, wokół których mogą skupiać się krewni, staje się mniej popularna. Poprawa warunków życia, zmiany obyczajowe i społeczne, postępująca feminizacja przykładają się do coraz bardziej powszechnego zjawiska, w którym małżeństwo zawiera się kilka razy, albo wcale. Kobiety zaś, mają mieć czas zarówno dla rodziny, jak i galopującej kariery. Jest też rodzina niepełna, w której w wychowywanie dzieci zaangażowana jest jedna osoba, lub, partnerski model rodziny, w jakim kobieta i mężczyzna w równym stopniu poświęcają się pracy i obowiązkom domowym. Do zestawu dochodzi jeszcze rodzina patchworkowa, gdzie partnerzy z pierwszego związku zakładają nowe rodziny i wchodzą w nowe związki, przy czym nadal utrzymują stały kontakt. Oraz najbardziej kontrowersyjna, dotycząca rodzicielstwa osób LGBT, a więc rodzicielstwa lesbijek, gejów, osób biseksualnych oraz transpłciowych.
Nieskończoność możliwości, a jeszcze, co kraj to obyczaj. Przykładowo we Francji, połowa małżeństw kończy się rozwodem, a w co piątej rodzinie brakuje jednego z rodziców. Nie wpływa to w żadnej mierze na brak dzietności i szczęścia, może dlatego, że francuskie dzieci urodzone nawet w bardzo elastycznym modelu rodziny, cieszą się szeroką akceptacją społeczną, ale też liczne instytucje pomagają pogodzić macierzyństwo z życiem zawodowym. Szwecja z kolei stawia na ojców, a Japonia na zarządzenia, dotyczące wypuszczania pracowników wcześniej do domu, by mogli spłodzić potomstwo. Zostają jeszcze rodziny muzułmańskie, wielodzietne, których głównym zadaniem jest prokreacja i zachowanie gatunku, a także, ich poligamiczny model rodziny, która ogranicza się do czterech żon i współżycia z nieokreśloną liczbą niewolnic. Taka poligamia jest jednak ograniczona finansowo, gdyż na więcej niż jedną żonę mogą sobie pozwolić wyłącznie najbogatsi.
W wielu kulturach i tradycjach Afryki, gdzie rodzina jest postrzegana jako najważniejsza w życiu człowieka, sytuacja miewa się podobnie. Dzieckiem nazywa się osobnika, który mieszka z rodzicami i od rodziców jest zależny. Tu też występuje wielożeństwo, co jest swoistym dowodem na zamożność rodziny, jak i potęgę ojca jako jednostki. Gdzieś pośród tego wszystkiego, jestem też i ja. Przypuszczalnie zgorzkniała i pewnie brzydka, bez wątpienia gruba, a na dodatek stara baba, która zaciekle broniąc kiedyś twierdzi, że ktoś myślący o poliamorycznym związku ma pojemne serce, jest babiarzem, to wina dużego libido, brakuje mu intymnego spełnienia w parze lub wzoruje się na Hugh Hefnerze. Której jest wszystko jedno, czy wybierzesz tradycję, patchwork czy samotność. Także która, jeśli już kiedyś postanowisz wziąć ślub, poleci Ci gorąco szukać wśród osób sercu bliskich. Bo osób sercu bliskich, wolny ptaku, się nie zdradza.
AJ