DEPESZE NA NARODOWYM

Wśród blisko 50 000 tysięcy ludzi, moje oczy

szukające wolnych miejsc siedzących, wypatrzyły jeszcze kogoś.


    Tych trzech panów nie trzeba przedstawiać nikomu. Wspomniana grupa rodem z Wielkiej Brytanii działa na rynku muzycznym od prawie 40 lat. Miliony sprzedanych płyt, dziesiątki videoklipów, kilkanaście albumów, czyli elektroniczny pop w legendarnym wręcz wydaniu. Więcej suchych faktów znajdziecie w internetach, a tymczasem, opowiem Wam dlaczego poszłam na Narodowy, gdzie zgubiłam przedostatnią parasolkę i po jakich Depeszów sięgam nie tylko i wyłącznie okazjonalnie. A zacząć wypadałoby od samego początku. Od pewnego parnego dnia w Gdyni, który zmienił się w sopocką noc na plaży i znajomość, która trwa nieprzerwanie dobrych kilka lat. Znajomość związana muzyczną pieczęcią wspólnych wspomnień, jakich do tej pory nie zdołał zetrzeć goniący pędem czas.

    Mowa o pewnej Zg, z którą nasze losy splotły się hen hen. Pierwszym razem, spałyśmy prawie pod tym samym dachem, zdecydowanie po tym samym koncercie, nic o tym jeszcze nie wiedząc. Kwestia znalezienia się w tym samym miejscu i czasie, wyszła na jaw znacznie później, kiedy było nam dane poznać się osobiście. Na żywo uścisnęłyśmy się w Gdyni, po koncercie zespołu, którego muzyka złączyła nasze towarzyskie drogi. Jeszcze tego samego dnia wylądowałyśmy, z gronem bliskich współtowarzyszy na plaży w Sopocie, którą od świtu dzieliły kilogramy opowieści i hektolitry śmiechu. Dzień powitał nas życzliwie, jednym cudem i pamiątkową sesją zdjęciową. Podczas owej nocy złączyły się opowieści o spaniu pod tym samym dachem i po tym samym koncercie z bardziej szczegółową, każdej z nas, muzyczną listą życzeń, do pilnych wręcz koniecznych realizacji.

    Wśród pragnień najpilniejszych znalazły się The Cure i Depeche Mode, na które o bilety zadbałyśmy dla siebie wzajemnie. Ci drudzy, wystąpili na Stadionie Narodowym, pod którym tuż przed wejściem na ogrodzeniu, powiesiłam parasolkę (o której słuch ostatecznie zaginął). Po serii przywitań i zmianie koszulek na koncertowe, gładko przeszliśmy przez bramki, mniej gładko pokonaliśmy wysokie schody. W końcu, po wejściu na trybuny, okazało się, że w jednej chwili świat potrafi skurczyć się w sposób mile dosłowny. Wśród blisko 50 000 tysięcy ludzi, moje oczy szukające wolnych miejsc siedzących, wypatrzyły jeszcze kogoś. Niezwykle wrażliwego młodego człowieka, którego imię polskie, ładne, tajne, i z którym też niejako dzięki muzyce, splotły się wspólne drogi.

    Po tym spotkaniu, było już pewne, że ten wieczór będzie magiczny nie tylko za sprawą Depeszów, ale też spotkań, dzięki którym wspomnienia nabrały znacznie żywszych kolorów. Usadzeni na wprost sceny, z gardłami gotowymi na śpiewne arie, czekaliśmy na gwiazdy wieczoru. Brytyjczyków, których nie trzeba przedstawiać nikomu. Mimo iż nie należę do najpilniejszych fanów grupy, tym trzem panom w średnim wieku nie można odmówić charyzmy, ani nastroju, który unosił się podczas koncertu w powietrzu. Szczególne wrażenie zrobił na mnie Martin Gore i jego poruszające wykonanie piosenki "Somebody". Po koncercie, zarażona muzyką, odtwarzałam utwór co najmniej kilkakrotnie. Wysoki poziom trzymały też klasyki, które co i raz wpadają na prywatną listę odtwarzań.

    Dzień po koncercie miałam ranny pociąg, na który niestety z kretesem zaspałam. Kolejny okazał się pełny, a ten, w który ostatecznie wsiadłam, mocno spóźniony. Gdynia, do której dojechałam, przypomniała mi muzyczną historię, która lata temu miała tu swój towarzyski początek. Dzięki niej przetrwałam spóźnienie, błyskawiczne przebieranie się w dworcowej toalecie, nieoczekiwaną zmianę noclegu i walizkę, której jedno z kółek odmówiło posłuszeństwa. Gdynia, zaskoczyła po raz kolejny. W kilka dni przemierzyłam pieszo wybrzeże, wracając do dawnych ścieżek oraz poznając kolejne dobre dusze, w tym właścicielkę noclegu, która wyleczyła wszelkie niepowodzenia wieczornym Jack'iem z colą jak i atmosferą mieszkania, które wyglądało jak wyjęte z musicalu Mamma Mia.

    Pociąg powrotny przyjechał na czas, a podróż minęła w półśnie, z którego co i raz budziły mnie rozmowy sąsiadów. Jeden z nich, od samej Gdyni, prowadził niekoniecznie pokojowe rozmowy z osobą, z którą jak wynikało z głośnych pokrzykiwań, zawarł sakramentalny związek małżeński. Podczas godzinnych litanii, w których padały słowa polskie wulgarne oraz najprzedniejsze inwektywy zagraniczne, nie dało się ustalić o co kręci się związkowa afera. Rozgoryczony sąsiad, przerywając rozmowy na toaletę i szybkiego papierosa, za każdym razem wracał na miejsce z tą samą zbolałą miną. Za każdym razem, szukał mojego wzroku i nerwowo ściskał dłonie. W końcu wstał, uchylił okno pociągu, upuścił z ręki telefon i ani trochę drżącym głosem wypalił: "niech sobie pani zapamięta, jak coś nie łączy, to i koncert Depeszów nie połączy!".

AJ