Czy lubi Pani czaczę, czy czaczę Pani zna.
Rzadko się zdarza, abym, z przyczyn znanych sobie mniej lub bardziej, nie wychodziła z domu przez dłużej niż dobę. A jeśli już do zajścia podobnego dochodzi, znaczy, że zaprzyjaźniłam się z chusteczkami, termoforem lub innymi atrybutami człowieka zbolałego. Tym razem, a było to zimą, widok siebie w lustrze, czekające na stole zwolnienie i ciężki, basowy głos, przychyliły mnie do decyzji, by zostać. I tak oto, zaległam na dobre. Przeziębienie rozłożyło na łopatki, osłabienie zwaliło z nóg, a widok pogody za oknem utwierdzał w decyzji. Nie pozostało nic innego jak pogodzenie z faktem o chorobie i dbanie o siebie na tyle, by po tygodniu wolnego wrócić ponownie do życia. Pod blokiem, od jego niewidocznej z balkonu strony, razem ze mną zastygł mój samochód. A w nim, kolekcja płyt, którą od jakiegoś czasu próbowałam zebrać w jednym miejscu, buty zimówki, zapas wody i brandy w kształcie strzelby, na imieninowy prezent dla wujka.
Po tygodniu życiowej absencji, ale już i w pełni sił, pewnym krokiem ruszyłam w stronę auta. Po drodze wydarzył się jeszcze mini spacer, pilne telefony i jeszcze pilniejsze zakupy. Po około godzinie zaczęłam krążyć wokół bloku, próbując wyśledzić gdzie zaparkowałam swój pojazd. Po upływie drugiej godziny, serce przybrało szybszy rytm. Auta nie było. Nigdzie. Pomysłem ostatecznym wydawał się telefon ze zgłoszeniem kradzieży, która musiała zdarzyć się w momencie, kiedy to niczego nieświadoma, dawkowałam kolejne porcje leków. Upatrzone przez nieznanego (do dziś dnia) złodzieja auto, odjechało w siną dal z kolekcją płyt, butami na zimę, zapasem wody i brandy w kształcie strzelby. Za to po mnie przyjechało dwóch policjantów, którzy w drodze na komisariat raczyli mnie komentarzami jak to tak, ku ich wielkiemu zdziwieniu, ktoś mógł ukraść TAKIE auto, TAKIEJ marki, TEGO rocznika i w TAKIM miejscu.
Potem nie było ani trochę lepiej. Oczekiwanie trwało kolejne godziny. Policyjna poczekalnia unaoczniła przejrzyście, że moja kradzież była zaledwie drobnym, przypadkowym niefartem. Na świeczniku tego dnia wałkowano sprawę przywiezionego niedawno nieboszczyka i niosący się po całym korytarzu złowrogi skowyt mężczyzny, który poszukiwał syna i żony, jaka tego syna w ciągu minionej doby mu uprowadziła. Pytając jak gdyby niebosa, szukał też zawartości komody i powodów, dlaczego miłość nie zawsze kończy się książkowo. Po maratonie cierpkich skarg i zażaleń większości zgromadzonych wewnątrz obywateli, jedną krótką komendą zostałam poproszona do pokoju numer 121, na piętrze. Pan był na służbie, w humorze, bez wiary w odnalezienie skradzionego auta. Przesłuchanie było zaś krótkie, nierzeczowe, z natrętnym wątkiem flirtu, na którego skuteczne odparcie, z chwili na chwilę, brakowało pomysłów.
Uwolniona spod naporu randki, na którą ewidentnie nie było nam po drodze, odkryłam następne przykre fakty. Oprócz straty muzycznych pereł, straciłam również jakąkolwiek szansę na zakup kolejnego pojazdu. Przyszłe wydatki nie przewidywały czterech kółek, tym bardziej, że ubezpieczenie od kradzieży w jakiś magiczny sposób opłacone nie zostało, i zazwyczaj, jakiekolwiek posiadane cztery kółka, starczały mi do końca naszej wspólnej drogi. Do lata został też kawał czasu, a zapał podróżnika ostudził powiew niewiary, którą w momencie przegnała jedna myśl. Rower! Kupię rower! - zagrzmiało między skroniami. Słabość do staroci połączone z małą organizacją oszczędności, w kilka miesięcy później zaowocowały odnowionym (z kolorystycznym akcentem fioletu) czterdziestolatkiem, dzięki któremu rozszerzyłam letnie ścieżki poza wcześniejsze, widziane jedynie zza szyby auta. Rowerem. Bo w końcu miałam rower.
I choć mówi się, że szczęścia nie można kupić, zakup roweru jest z pewnością jednym ku niemu przystankiem. W zadziwienie wprawia też mnogość wcześniej nieznanych tras i możliwości ruchu, jakie stawiasz swojemu ciału. I być może żadne to odkrycie - pff, rower, wielkie mi co - powiecie. Jednak w sytuacji kiedy to jedyne własne kółka na które Cię stać, perspektywa przekucia straty w zachwyt ma znacznie większy zasięg. I nawet, bliska mojej osobie, skrajna postać optymizmu, w jakiej po urwaniu dachu zaczynasz doceniać widok nieba zamiast ciosać wiązanki na niechybny los, też przynosi wymierne korzyści. Bo następnym razem zapłacisz AC, przezornie przespacerujesz się czasem za niewidoczną z balkonu część bloku, zabierzesz ze sobą kolekcję płyt, buty zimówki, zapas wody i brandy w kształcie strzelby. A kiedy indziej, starczą TWOJE dwa kółka, TAKIE na jakie czekałeś, w dokładnie TYM kolorze o którym myślałeś i gotowe stawić czoła TAKIM trasom, jakie trudno dostrzec zza szyby auta.
AJ