PIERWSZA RANDKA

W samo południe pod Kolumną Zygmunta.


    Pierwsza randka jest jak internetowe zakupy, nigdy wszak nie wiesz czy egzemplarz nie będzie uszkodzony, zużyty, a jak już ewentualnie coś, możliwy do rozchodzenia. Człowiek tuż przed spotkaniem, też sam siebie potrafi wpleść w jakieś zasięgnięte z niedalekiej historii kryteria. Panna z dobrego domu, niepalący katolik, nadszarpnięty rozwodnik, poszukiwaczka wrażeń, z psem, z długiem, z nadziejami. Tempo randek i związane z nimi doświadczenia także bywają różne. Od miłośników speed dating, po do trzech razy sztuka, na "ostatni raz na randce byłem za komuny". Do tego dochodzą jeszcze oczekiwania, starcie profilowych filtrów z nagą rzeczywistością i ewentualny obszar zainteresowań, żeby wystąpiło zjawisko dialogu. I gdyby człowiek brał śmiertelnie poważnie wszystkie składowe pod uwagę, plus poprawkę za wcześniejsze miłosne zranienia, na randki nie chodziłby w ogóle. Randki, które mają w sobie nie mniej plusów niż minusów.

    Z samego (mojego ulubionego) empirycznego punktu widzenia, warto nawiązywać nowe znajomości dla smakowania dobrych przejawów życia. Z poznawczego punktu widzenia, dla gromadzenia wartościowych kontaktów. Z jeszcze innego, biochemicznego punktu widzenia, dla dostarczania sobie ożywczych koktajli z endorfin, dopaminy i oksytocyny. I choć tendencje poznawcze z wiekiem ulegają zniekształceniu, samo "randkowanie" to obszerny materiał na pracę dyplomową. A że mam we względzie prac jakiekolwiek pojęcie, temat aż prosi się o rozwinięcie. Randki mogą być udane, ale też wielce katastrofalne. Planowane, spontaniczne, bon ton i na luzie. Szybkie, krótsze, niezapomniane ale i klasyczne. Najlepiej jeśli będzie kiedyś co wspominać. Dzięki braku znamion zmarnowanego czasu może przecież pojawić się "potem". Kiedy z kim, dlaczego i w jakiej szerokości geograficznej, ustalą ochoczo już sprawą zainteresowani.


    Tempo ewentualnego dalszego ciągu? Tu również reguł brak. Jesteśmy różni. Nie dzielimy bowiem jak makiem zasiał tych samych potrzeb, temperamentów i jakże pomocnego na późniejszych, mniej różowych etapach, pierwiastka dopasowania. I tu kolejna dygresja, jedni sprawdzą się w fajerwerkach na każdym kroku, innym, wystarczą fajerwerki ze wspólnej sypialni.

    Grunt to się dogadać. Bo w walce o tron miłości, jesteśmy równi. A przynajmniej być powinniśmy. Przecież lepiej dogadać się równemu z równym. A przynajmniej temu, co szuka kompromisu, a nie temu, co bije pianę na zapas. Chyba że to szczwana, grzewcza podpucha, dla podkręcenia wieczornej temperaturki, z rozognionym finałem we wspólnej sypialni.


    Mimo że sama portale randkowe znam jedynie z legend miejskich, a chroniczna niechęć do przesady pcha mnie w objęcia randkowego minimalizmu, randkom mówię stanowcze i do zastanowienia, czemu nie. Na dodatek, jestem już w wieku, w którym zamiast randek, świętuje się wspólne rocznice, ogłasza zamążpójścia, wyznacza daty rozwodów, szuka kogoś nie na żarty lub podejmuje kluczowe decyzje o wejściu w bliski związek z samym sobą.

    I choć ostatnie rozwiązanie mnie konsternuje, jednocześnie nic a nic nie zaskakując, jedyne czego nie można odmówić ludziom to wybór. A wyborem jest wyznaczenie najlepszego dla siebie, partnerskiego albo też osamotnionego, stanowiska. Z jedną podstawową zasadą, o której w "randkowaniu" czy też bez niego, warto pamiętać. A którą udało się na szczęście (jednej ze współczesnych autorek), nakreślić w wersach poniżej.

"Jestem dziewczyną, co się zdarza raz na sto.
Niektórzy mówią, że na tysiąc.
Jestem ziarnem znalezionym w korcu maku,
z którego wyrośnie przemożna tęsknota.
Jestem przecież dziewczyną, co się zdarza
raz na życie. No może dwa." Chłopcy, których kocham

AJ