WIĘCEJ

O metodyce spowalniania pośpiechu.


    Co roku przed Wielkanocą niezwykle trudno akceptuję fakt, jak to się stało, że ze stycznia zrobił się kwiecień. Również wtedy, przeglądam stare blogowe wpisy, rozdziawiając ze zdumienia usta, jak też się stało, że wciąż tyle Was tu jest. Równocześnie, z tego samego powodu, odczuwam potężną wdzięczność. Dlaczego? Na niektóre z tekstów reaguję podobnie jak na odczyty prehistorii z osi czasu wspomnień na Facebook'u. Czyli mniej więcej tak. Nie popadając w paranoję, chwilę potem, sprytnie tłumaczę iż każdy jakoś zacząć przecież musi, a i teksy pisane w emocjach, chybcikiem czy siląc się na "jestem permanentnie nieomylna", po prostu nie wychodzą. Tu znowu wraca wdzięczność, ale także, prosta wykładnia, która działa nie tylko biorąc pod uwagę ogólnodostępną publikację własnych myśli lub wszelkich przejawów działalności twórczej. Otóż, jak to powiedział kiedyś ktoś bystry, nikt nie zostawia po sobie wyłącznie tęczy i jednorożców.

    Prostując, ja z pewnością nie zostawiam. Nawet nie śmiem pruderyjnie twierdzić inaczej. Jednak jest pewien aspekt, który uwiera mnie szczególnie. W zasadzie, w całej rozciągłości życia. Mianowicie, tempo zwane chybcikiem. I to zarówno wtedy, kiedy wybierasz zastawę do nowego domu, jak i w momencie, kiedy pod wpływem niewiadomego pochodzenia impulsów, odhaczasz udział w setce wydarzeń na dany miesiąc. Bo chcesz robić wszystko, bywać wszędzie, nie daj jasny grom ominąć wystawy chińskiej porcelany czy pokazu owczarków kaukaskich. Do tego zasięgniesz wiedzy z zakresu księgowości budżetowej, odbędziesz lot z paralotnią, wydziarasz egzotyczny odpowiednik zodiaku, a może, nauczysz się opanować pozycję śpiącego wojownika. I wszystko byłoby pięknie, jakby Ci jeszcze się to przydało, gdybyś odkrył duszę triathlonisty, pragnął zaspokoić dręczącą ciekawość lub zamierzał dodać życiu odrobinę kolorytu. Pięknie, byle nie chybcikiem.

"Im bardziej dziś chcemy udawać, że współczesny świat jest światem szybkich prędkości, przelotnych związków, tym bardziej pozostaje w nas marzenie o prawdziwej miłości. Takiej, która powoduje, że nie liczy się moja sława, tylko jadę na drugi koniec świata, bo tam jest też mój ukochany." Wojciech Szczurek

    Chybcikiem właśnie się przeocza. Nierzadko głównie siebie samego, szereg potrzeb (tak, sen jest ważny), korzystne ścieżki, plus osoby, odkładane na niezmienne "później". Nie chcąc w żaden sposób odwieść Was od popularnych, daleko rozwojowych prądów, poświadczam osobiście, jedną konkretyzującą życie metodę. Mianowicie, minimalizowanie. Od ciuchów w szafie, po plany w kalendarzu. Minimalizowanie zwane również odpuszczaniem. Mówi o tym między innymi Hygge, czyli duńska sztuka szczęścia. Pisze o tym, każdorazowo trafnie, Andrzej Tucholski, w swoim chociażby ostatnim wpisie. Traktuje o tym, hołdowana przez wspomnianego Andrzeja, filozofia stoicyzmu. I przede wszystkim, nie wyklucza tego, jakkolwiek osobiste ujęcie życia. W zasadzie na każdym jego etapie, ze szczególnym uwzględnieniem zastępowania produktywności prędkością, ludzi rzeczami, a odpoczynku, kolejnym zleceniem.

    I choćby człowiek zarzekał się na bogobojne świętości, ale też próbował w tym niestałym pędzie dogonić własnego ducha, jedyne z czym ma dużą szansę się minąć, jest on sam, wepchnięty między "więcej". Z koniecznym ściganiem ideału, trzymaniem pasma nieustających sukcesów, przepastnie bogatym życiem towarzyskim lub wahadłową transformacją związków. Nie zapominając o niejedzeniu wszystkiego co powoduje uśmiech, unikaniu wszystkich z jakimi jest "na poważnie" lub "zbyt blisko", stałym omijaniu pewnej dozy ryzyka, wykluczeniu z potocznego słownictwa wyrazów: przyjemność, przygoda, życzliwość, miłość, bagatelizowaniu miłych chwil, ośmieszaniu błogosławieństwa dialogu, nie degustowaniu życia, a więc i głównie, całościowym nieżyciu, w najprostszym jego sensie. Już samo czytanie przyprawia o ciarki, wyrzut sumienia i przychylność dla rezygnacji. Na tym też skończę, bo nie trzeba wcale, wielce, więcej.

źr. Rubens był z Bytomia

AJ